KUBA KOTULA PHOTOGRAPHY |
Jadę przed kilkoma osobami. Ratownik krzyczy z naprzeciwka, żebym hamował, bo są schody. Chłopina straszy, ale wystawiam tyłek za siodełko i zjeżdżam. Na dole się odwracam i nie widzę już mojej grupki. Wszyscy zniknęli. Zjazd rewelka! Trzeba jeszcze tylko nad kondycją popracować... Cały czas jadę swoje, żadnego rwania tempa. Podjeżdżam prawie wszystko. Czasami, ze 3 razy, uślizguje mi się tylne koło i muszę podejść kilka metrów. Zjeżdżam wszystko. No prawie wszystko. Miedziankę tylko do połowy. Do głazu, z którego ciężko zejść, a co dopiero zjechać. Legendy głoszą, iż niegdyś zjechał tu Diabeł we własnej osobie - Marek Galiński. Skoro on mógł, to ja nie mogę? No teraz się nie udało, ale może kiedyś. W przyszłym sezonie! Za Miedzianką spore wypłaszczenie. Objeżdżamy, zdaje mi się, kamieniołom. Widzę sporo osób przed sobą i kilkoro udaje mi się dojść. Nie wiem dlaczego, ale strasznie nudzi mnie ten maraton. Trasa jest świetna, ale czas dłuży mi się niemiłosiernie. Daleszyce przy tym upłynęły, jak z bicza strzelił. Nowiny to także pierwszy dogodny test mojego nowego roweru. Fox pracuje wyśmienicie, a dzięki tarczowym hamulcom w końcu mogę poszaleć na zjazdach :) Mam ogromną frajdę, gdy wpadamy w sekcję hopek. Kilka pierwszych dosłownie przelatuję. Przy każdej z nich mocno pracuję rękami, dzięki czemu mimo sporej prędkości mogę uniknąć OTB. Całkowicie wybijają mnie z rytmu 2-3 króciutkie wypłaszczenia na łące. Koło w ogóle nie trzyma się podłoża. Nie cierpię jazdy po trawie. Dojeżdżam ostatnich zawodników dystansu Fan. Niektórzy są naprawdę ujechani. Podjazd i jestem na szczycie obok drogi S7. Żywej duszy nie widać. Niestety fotografowie przybyli tutaj kilkanaście minut po mnie. Zjeżdżam, zwrot 90 stopni w lewo i przeprawa przez pustynię. Wrzucam młynek i kręcę w miejscu. Masakra, ale jakoś idzie. Dobrze, że nie ma 40 stopni ciepła i mam pełne bidony, bo inaczej widziałbym już na horyzoncie fatamorganę.
PUNKT KONTROLNY |
Jeden z ostatnich podjazdów. Mokro. Mój Dancing Ralph z tyłu zaczyna tańczyć i muszę zejść z roweru. Podprowadzam, przygwizdując sobie przy tym pod nosem. Końcówka trasy to już typowy interwał. Cały czas góra-dół. Lubię to. Wolę umęczyć się na podjeździe i odpocząć na zjeździe, niż dymać po płaskim. Choć gdy mówię to jednemu z zawodników na trasie, ten robi minę, jakby właśnie złapał kapcia albo zerwał łańcuch. Przełyka ślinę i kpiąco rzecze do mnie "Na tych zjazdach nie da się odpocząć...". To prawda. Tutaj zawsze trzeba być czujnym. Jakieś 3-4km przed metą odwracam się i widzę za sobą Marcina Bogdańskiego z mojej kategorii. Leci w trupa. Początkowo myślę o walce, ale postanawiam dalej jechać swoje. Wyjeżdżamy z lasu. Teraz już tylko asfaltem w dół i meta. Jestem 6 w kat. Orlik. Tracę do Marcina 49 sekund. Tyle, że on przez 20 minut leży nieżywy, a ja czuję się świetnie. Jestem naprawdę zadowolony z wyniku. Po raz pierwszy udało mi się przejechać cały maraton równym tempem. Bez żadnego kryzysu. Teraz będzie już tylko lepiej. Chmielu łapie zgona. Przyjeżdża aż 55min po mnie, a w Daleszycach to ja byłem 10min za nim. Szok. Tomek czeka na mnie już wymyty i przebrany. Dystans Fan poszedł mu całkiem nieźle, ale sam nie jest zadowolony z wyniku. Mówi, że w końcówce miał jeszcze siły na więcej. Trasa perfekt. Lepszej nie dane mi było jechać. Organizacyjnie wszystko na wysokim poziomie. Jak zapytałem czy mogę dostać trochę więcej makaronu, to miła pani nałożyła go aż tyle, że ledwo co mieścił się w misce :) Do zobaczenia w Suchedniowie!