ŚLR Daleszyce 2013

Do Dallas miałem jechać sam, ale w sobotę wieczorem dzwoni do mnie Michał i mówi, że zabrałby się ze mną, jeśli mam miejsce. No to spoko, jedziemy razem. Jednak po drodze dowiaduję się, że Michał startuje dziś na krótkim dystansie. Trochę kicha. Dla prawdziwych mężczyzn jest koronny dystans Master!


Dojeżdżamy jakoś przed 9. Jest ok, tłoku nie ma. Dookoła same znane mi twarze. Start mam o 10:30, więc idziemy po numery, czipy, coś tam jeszcze wcinamy, odnawiamy stare znajomości i powoli trzeba się przebierać. Dzisiejszy cel? Nie zajechać się i ukończyć maraton. Zimę przespałem, więc nie ma co marzyć o czymś więcej.


Na starcie Mastera około 135 osób, w tym gość honorowy Marek Galiński. Ustawiam się gdzieś pod koniec stawki i ruszamy. Od tego roku jestem w nowej kategorii wiekowej (Orlik), więc konkurencja wzrasta.

 
Asfaltowy dojazd umila syczenie niemal 300 opon mtb. W peletonie tempo rośnie. Po przejeździe szutrówką pozostaje po nas jedynie kurz. Wjeżdżamy w las i widzę pierwszy podjazd. Zaczyna się...


Słyszę trzask przerzutek pracujących pod naporem łańcucha. Widzę zaciśnięte zęby i łydy wyrzeźbione niczym dzieło samego Michała Anioła. Nikt się nie ogląda, wszyscy napierają do przodu. Za każdym kolejnym podjazdem czyha zjazd, a za nim znowu podjazd i tak w kółko. Trasa ma charakter typowo interwałowy. Wypłaszczeń jest naprawdę niewiele. Raz słyszę przed sobą "Kur.... przesadzili z tą trasą!", innym razem za plecami "Ja pier.... taką trasę powinni nam dać pod koniec sezonu, a nie na początku!". Nie ma lekko, ale nie narzekam. Jadę swoje.



Sporą część trasy pokonuję z kolegą na 29" Fullu. Ja jadę z zablokowanym Suntourem XCR, ale mimo tego na każdym zjeździe zyskuję przewagę, którą jednak on eliminuje na podjazdach. Podoba mi się kamienisty singiel na Zamczysku. Wymaga techniki i może dać w kość. A zjazdy i podjazdy? Coś pięknego. Pure MTB. Oczywiście trasa sama w sobie jest zbyt łatwa, dlatego jej konstruktorzy zadbali o dodatkowe przeszkody...


...z którymi jednak wyższe osoby mogły mieć problem...



Jakieś 20km przed metą dosłownie mnie odcina. Wrzucam młynek, 1x1 i mielę tak nawet na prostej. Kolega na 29erze mi odjeżdża, wyprzedzają mnie także inne osoby. Każdą napotkaną żywą duszę pytam, jak daleko jest bufet. Ktoś mnie wyprzedza i mówi, że za 6km. Po 2km przejeżdżam obok punktu kontrolnego i dowiaduję się, że bufet jest za... 8km! Na szczęście po ciężkiej katordze jakimś cudem udaje mi się tam dotrzeć. Uzupełniam bidony, wcinam banany, pakuję do kieszonki 3 czy 4 batony i jadę dalej. Przede mną długi podjazd polną drogą, która biegnie głęboko w las. Podjeżdżam do lasu, a resztę podprowadzam. W międzyczasie zjadam jeszcze 2 batony. Na górze wsiadam na rower i już jest lepiej. Przed ostatnim podjazdem rozpędzam się na zjeździe i wyprzedzam dwóch gości z Fana prowadzących rowery. Jeden krzyczy "Jest siła! 70km w nogach, a patrz co robi". Strasznie mnie to podbudowuje i dalej jadę już tak, jakby mój rower stał się 5kg lżejszy. Na końcowym asfalcie nie schodzę poniżej 35km/h. Normalnie jakby RedBull dodał mi skrzydeł. Wpadam na metę, gdzie czeka na mnie Michał, który już dawno wrócił z dystansu Fan. Wcinam makaron i pora się wymyć. Siebie i rower. A jest z czego...


 
Pokonanie tych 73km (wg mojego licznika) i około 1500m w pionie zajęło mi prawie 5h, więc lekko nie było. Jednak cel spełniony i maraton ukończony. Jest okej, a następnym razem będzie lepiej :)


Pozdrawiam,
Franio.

Zgrupowanie Sport Serwis Sandomierz cz. 2 - Niedziela

Dzisiaj mamy nieobowiązkowe bieganie o 7:00. Za oknem całkiem ładnie.



Chmielu jeszcze w łóżku, więc idę sam. Na początek rozciąganie...


...a potem czerwonym szlakiem...


...aż na Święty Krzyż.


I znowu w dół...



...a błotko nie małe.



Taki poranny bieg to świetna sprawa. Zupełnie co innego, niż rower, a daje równie wielką frajdę. Szczególnie w takiej ekipie i w takim terenie. Wracamy, budzimy resztę, idziemy na śniadanie i na rower!


Drobna pomoc techniczna dla Dany (jedynej kobiety w naszej ekipie) i możemy ruszać.


Co to za trening, gdyby na 20 osób nikt kapcia nie złapał? :)



Na szczęście nie było tak źle...


...i daliśmy radę.

A po obiedzie już baja bongo :)




A poniżej nasz teamowy koks, Nikita :)


Opowiadał Nam, jak kiedyś w szosowym wyścigu poprowadził ucieczkę. Zrobili koło 5 minut przewagi nad peletonem, ale Nikita zaliczył glebę i uszkodził swój rower. Niedaleko był bufet, więc dobiegł do niego i pożyczył od kogoś starego górala, w którym nie działały przerzutki. Nikita miał szosowe buty, a w góralu były pedały platformy, więc zdjął buty i pojechał na bosaka! Co więcej udało mu się dojechać 15-20 sekund przed peletonem i wygrać w swojej kategorii. Wielki szacun dla niego! I nie są to żadne bajki. Chyba nigdy w życiu nie spotkałem bardziej szczerego kolarza. Naprawdę swój chłop :)


W sumie przez 2 dni z moją szosową ekipą (tj. Nikitą, Filipem, Mateuszem i Przemkiem) zrobiliśmy ok. 250km po górkach. Myślę, że to całkiem dobry wynik. Dostałem niezły wycisk od chłopaków, ale już wiem, jak powinienem trenować :) A nowy team? Rewelacja. Świetni ludzie i przemiła atmosfera. Dokładnie to, czego szukałem.

Pozdro!

Zgrupowanie Sport Serwis Sandomierz cz.1 - Sobota

Sobota. Dzień jak co dzień. Jednak nie tym razem. Wstaję tradycyjnie bez budzika po godzinie 6. Mycie, śniadanie i pakuję graty do auta. Mam być w Chmielniku około 7:20, więc wyjeżdżam z domu kilka minut po 7.  Dojeżdżam do Chmiela, przekładam moje rzeczy do jego auta, montujemy na dachu mój rower i ruszamy, by stawić się na miejscu o 9:00. Kierunek Wólka Milanowska, koło Nowej Słupi.



Punto Evo Race Sport osiąga niebagatelne prędkości, więc na miejsce docieramy przed czasem.



Nasze lokum to Centrum Edukacyjne w Wólce Milanowskiej. Bardzo fajny ośrodek ze świetną lokalizacją, tuż obok Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Praktycznie centrum Gór Świętokrzyskich.



Przyjeżdżamy trochę wcześniej, ale nie jesteśmy ani pierwsi ani ostatni. Ja i Chmielu jesteśmy nowi w teamie. Znamy jedynie kilka osób, resztę dopiero poznajemy. Szybka integracja i dostajemy kluczyk do pokoju.


Rozpakowujemy się...


...idziemy na obrady...


...potem po rowery...



...i ruszamy na trening.



Nie ma lekko...


...a to Święta Katarzyna...


...a to znowu Święty Krzyż.

 
Po powrocie ze stołów znika wszystko...


...i dalej kręcimy :)



Pogoda dopisuje. W końcu można założyć krótkie spodenki. Grzeje, aż miło.


Wieczorem chowamy rowerki do wspólnego garażu serwisowego.


Potem kolacja i czas wolny, czyli koniec wysiłku na dzisiaj :)