Gailński MTB Maraton - Brzeziny


Na start zdecydowałem się dopiero wieczorem w sobotę, dzień przed maratonem. Wybierał się tutaj Tomek Pawłowski, więc zabrałem się razem z nim. Wyjazd z samego rana i po 200km jesteśmy na miejscu. Przyjeżdżamy na start 10-15 minut przed czasem. Przed nami dzieci oraz ludzie na składakach. Dzięki uprzejmości innych zawodników udaje mi się przepchać na początek stawki. Tomek woli zostać z tyłu. Ruszamy. Początek asfaltem i po 2-3km wpadamy na polną drogę. Jadę około 25 miejsca open (mega+giga). Wpadam w jakąś dziurę, przejeżdżam kilkanaście metrów i widzę, że nie mam obu bidonów. Szybka decyzja. Mam jechać Giga, więc chciałbym mieć co pić przez około 60km. Rzucam rower na bok i wracam po bidony. W tym czasie wyprzedza mnie oczywiście niemal cały peleton. Od razu psychiczna załamka. Tym bardziej, że za chwilę zaczyna się singiel, na którym nijak nie da się wyprzedzać. Prosty, dosłownie banalny zjazd, ale czekam 2 minuty, bo wszyscy przede mną sprowadzają. Po kilku kilometrach jest już lepiej. Stawka się rozciąga i mogę wyprzedzać.  Zrywam grupkę na podjeździe. Niestety moje szczęście nie trwa długo. Noga ześlizguje mi się z pedału i niemalże przewracam się na bok. Wsiadam na rower i już wiem co jest grane. Wyrwałem blok z lewego buta. Został w pedale i nie mogę nic z tym zrobić.



Od tej pory jest naprawdę ciężko. Sztywna podeszwa non stop zsuwa mi się z pedału. Początkowo myślę o kontynuowaniu jazdy, ale po 3-4km zdaję sobie sprawę, że to nie ma sensu. Tam, gdzie się da - jadę. Tam, gdzie jest błoto czy nierówności - prowadzę. Zjazdy pokonuję bardzo zachowawczo w ślimaczym tempie. Wiem, że dzisiaj już nic nie ugram. Wyprzedzają mnie kolejni zawodnicy. Dojeżdżam, a właściwie dochodzę do rozjazdu Mega/Giga i widzę znajomego z kategorii - Grześka Adamczyka. Zerwał łańcuch i również nie ukończy dzisiaj dystansu Giga. Skręcam na Mega i bujam się do mety. Wpadam na asfalt, widzę już miasteczko, ale strzałki kierują mnie w inne miejsce. Na łąkę przy strumyku. Jest tam cholernie nierówno. Do tego po drodze są dwa półtorametrowe doły, do których trzeba po prostu wskoczyć, a potem z nich wyjść. Przejechać się nie da. Masakra. Nie wiem kto to wymyślił. I to dosłownie parę metrów przed metą.



Szkoda, bo cała trasa była naprawdę bardzo fajna i przyjemna. Organizator wycisnął z tych terenów chyba wszystko, co mógł. A to przecież sam środek Polski. Ostatecznie dojeżdżam do mety i zostaję sklasyfikowany na dystansie Mega 55 open oraz 6 w kategorii ze stratą 8 minut do pudła. Czy to na dystansie Mega czy na Giga,  gdyby nie defekt, byłoby pudło. Cóż, zrewanżuję się następnym razem :) O ile znajdę sponsora, bo wpisowe w wysokości 60zł tanie nie jest. Tym bardziej, że nie dostajemy w zamian nic. No poza bufetem, ale to już standard. W ubiegłym roku, w Gielniowie, płaciłem sporo mniej, a mimo tego dostałem bidon, bandamę i jakieś pierdoły. Teraz losowanych było jedynie kilka T-shirtów i chińskie okularki z kamerką. Nawet za pudło były jedynie pucharki wysokości 20cm i nic więcej. Trochę kicha przy tylu sponsorach i tak wysokiej opłacie startowej.